Patron

Józef Ignacy Kraszewski urodził się w Warszawie 28 lipca 1812 roku. Dzieciństwo spędził w Romanowie. W 1822 roku rozpoczął naukę w drugiej klasie Akademii Bialskiej. Oddano go na pensję do ówczesnego rektora tej szkoły - Józefa Preyssa. Lata spędzone w Białej Podlaskiej były czasem debiutów Kraszewskiego. Pod kierunkiem swojego mistrza, profesora Adama Bartoszewicza poznawał również klasyków literatury. Obserwował także toczące się wokół niego życie miasta, fascynował się posępnymi ruinami pałacu Radziwiłłów. Jedno z jego późniejszych dzieł Wielki świat małego miasteczka jest oparte na wspomnieniach z lat szkolnych.

W 1826 roku opuścił Białą, uczył się w Lublinie i w Świsłoczy, w 1829 roku wyjechał do Wilna, gdzie studiował na wydziale wymowy i sztuk wyzwolonych Uniwersytetu Wileńskiego. Uczestniczył tam w przygotowaniach do powstania listopadowego, potem intensywnie podróżując prowadził działalność publicystyczną. W 1863 roku, zagrożony aresztowaniem wyjechał z Warszawy i osiadł w Dreźnie. Na emigracji prowadził działalność wymierzoną przeciw zaborcom, za co był wielokrotnie więziony. Był współzałożycielem i inicjatorem Macierzy Polskiej. W 1879 roku został uczczony jubileuszem 50-lecia twórczości, które to wydarzenie przekształciło się w ogólnonarodową manifestację patriotyczną. 

Józef Ignacy Kraszewski umarł w Genewie w 1887 roku. Był pisarzem, publicystą, historykiem, uprawiał malarstwo i muzykę. Jego twórczość obejmuje ponad 600 tomów z prawie wszystkich dziedzin piśmiennictwa. Do najbardziej znanych powieści patrona naszego liceum należą: Stara baśń, Hrabina Cosel, Dziecię Starego Miasta, Kartki z podróży.

[Mój pobyt w Akademii Bialskiej]
(fragm. szkicu Biała na Podlasiu, 1841)

"Mieszkałem u rektora Preyssa [dyrektora szkoły] niedaleko zamku, naprzeciw farnego kościoła [dziś św. Anny] (...). Naprzeciw okien stał murowany słup, dawniej granica Litwy i Polski. W tym to domu na strychu pierwszy raz rozmiłowałem się w starych książkach - i jakimże wypadkiem tam leżących!! Uczeni owego czasu profesorowie (wyjmuję z ich liczby Adama Bartoszewicza, który pewnie o tym nie wiedział) otrzymawszy do biblioteki dar wielu książek starych, wybrali nowsze i lepiej oprawne, a resztę kazali wyrzucić na strych. Chodziłem tam, postrzegłszy to, i jakem się bawił przeglądając stare holesztychy, usiłując zrozumieć, co tam było napisane w niepojętych jeszcze dla mnie językach. Już wówczas jakiś węzeł sympatii łączył mnie z księgami, czułem na ich widok to, co czuje młodzieniec, gdy ujrzy przeznaczoną mu od wieku - kochankę. (...)

Naprzeciw naszej Akademii stał - jakem powiedział - kościół farny, niestary jeszcze, ale czarny i posępny, bo brudny, wśród cmentarza obmurowanego, otoczonego lipami, na którym jeden tylko kamień grobowy w tyle za kościołem leżał. Czytaliśmy go jeszcze z mchu odzierając, pamiętam, że tam były wiersze polskie, że kamień pokrywał doktora czy aptekarza. [Do kościoła św. Anny] biegaliśmy na roraty z papierowymi latarniami, drżąc od zimna i chuchając w skostniałe palce (...), tu stroiliśmy ołtarze na Boże Ciało, to święto tak wesołe, w które trudno się było modlić inaczej jak duszą, bo wszyscy tak strojni, bo dzień tak piękny, tak wesoły, tak zielony i kwiecisty! (...). Ileż tu znowu widzieliśmy ślubów i wesel! Pamiętam jedno - szła para do ślubu, a z kościoła szarym mrokiem nieśli trupa na mogiłki. Spotkało się wesele z pogrzebem w połowie cmentarza i poszło swoją drogą wesele, swoją drogą pogrzeb, łzy w jedną, nadzieja w drugą stronę. Szeptali wszyscy o złej przepowiedni - mąż wkrótce umarł. I jak było nie uwierzyć w tajemniczą przestrogę losu!? (...)

Dzień nasz schodził na naukach, na zabawach w ogrodzie, (...) na ukradkowych czytaniach książek już pożyczanych, już to tysiącznymi sposoby łapanych na drodze. W rekreacje chodziliśmy na spacery na wały zamkowe, do ogrodu akademickiego, do Pohulanki na warszawskiej drodze, rysowaliśmy lub tysiące czynili doświadczeń fizyczno-chemicznych, do których Gabrielek [jeden z uczniów, syn aptekarza] dopomagał nam, dostarczając potrzebnych ingrediencji. Chemia Śniadeckiego służyła za przewodnika. Nieraz Bóg wie, jakiego stuku i zapachu narobiliśmy, naśladując Wezuwiusza w garnuszeczku. A co tam były za ciekawe eksperymenty z fizyki księdza Nolleta z machiną elektryczną i elektroforem własnej naszej fabryki; ileśmy luster napsuli do natarcia poduszek, ile opiłków żelaznych i laku! Jeszcze dziś pomnę naszą radość, gdy udało się nam zrobić Arbor Diannae, choć chemię tylko z książki żeśmy znali. Tak to nas wszystko bawiło, zajmowało, cieszyło!"